RECENZJA. Od gier wydawanych tylko dla osób używających konkretnej platformy wymaga się zazwyczaj więcej niż od masowych produkcji. Akurat posiadacze konsoli playstation4 nie mają prawa narzekać, bo produkcje oferowany tylko im (tzw. eksklusivy) są ostatnio najwyższych lotów, o czym świadczą choćby ubiegłoroczne God of War czy Marvel's Spider-Man. Na tym tle tegoroczne Days Gone jawiły się jako beniaminek, od którego nikt nie oczekiwał zbyt wiele, więc na starcie oceny i recenzje były przeciętne. Niesłusznie! Gra jest szalenie wciągająca. Z biegiem dni spojrzenie na oferowaną rozrywkę stopniowo się zmienia i powoli zbliża się do entuzjastycznych, do których i my dołączamy. Wszystko wskazuje, że świat gier otrzymał nowego bohatera, niejakiego Deacona St. Johna, którego losy pewnikiem będziemy poznawać w kolejnych odsłonach Days Gone.
ŻYWOT WŁÓCZĘGI. Deacon St. John... Kim jest? Najkrócej mówiąc: przemierzającym na motocyklu Amerykę najemnikiem, któremu można zlecić najtrudniejszą robotę. Napędza go jednak nie chęć zysku czy nawet przeżycia w okrutnym, dotkniętym tajemniczą epidemią, świecie, ale nadzieja, że odnajdzie żonę, którą uznał już za zmarłą. Jego największymi wrogami są inni włóczędzy i kultyści, ale też zarażeni ludzie (zwykłe świrusy, szybcy biegacze, mocarni łamacze) i zwierzęta (wścieklaki, krzykacze itp.). Galeria wrogów jest bogata, jest w kim wybierać. Najgroźniejszym przeciwnikiem jest jednak wróg zbiorowy, a więc hordy świrusów liczące 200, 300, 400 i nawet więcej osobników. Walka z nimi wymaga wszechstronnego przygotowania i przemyślnej taktyki, w której pułapki, ale i wycofywanie się na z góry upatrzone pozycje zajmują poczesne miejsce. Inaczej śmierć jest pewna. Walka walką, ale gra ma naprawdę bardzo wciągającą i wiarygodną fabułę. Nie mamy tutaj przekoloryzowanej w stylu różu postapokalipsy, lecz świat, który przeszedł wiele, ale swej walki jeszcze nie przegrał. A główny bohater to bynajmniej nie postać bez zmazy, lecz zwichrowany przez wojenne doświadczenia weteran Afganistanu, który po derekrutacji przystępuje do gangu motocyklowego. Szybko zdobywa sympatię gracza i chce się nim być.
PRZEPRASZAM, CZY LEŻY TU KANISTER? To co wymaga od gracza zachowania dyscypliny to ciągłe monitorowanie stanu baku motocykla i planowanie podróży według rozmieszczenia przydrożnych stacji benzynowych, ewentualnie poszukiwanie we wrakach aut kanistrów (o dziwo zawsze są pełne). Zwłaszcza na początku gry zdarza się, że kluczymy pieszo po bezdrożach w poszukiwaniu paliwa, przeklinając swój brak zapobiegliwości. Stanem naszego motocykla uzależniona jest także tzw. tryb szybkiej podróży: możemy ją odbyć na mapie jedynie, jeśli wystarczyłoby nam na nią paliwa jadąc klasycznie, a poza tym na wytyczonej trasie nie może być aktywnych skupisk wrogów, w postaci lęgowisk świrusów (co jest dodatkową zachęta do ich likwidowania). Poza tym jest jak w wielu grach z tzw. otwartym światem, a więc wędrowanie po okrywanej stopniowo mapie i wybieranie misji (głównych i pobocznych), na które mamy akurat ochotę lub siłę, by im sprostać. Twórcy gry skorzystali z doświadczenia wcześniejszych tego typu produkcji (a jest ich w końcu bez liku) i można powiedzieć, że każdy z klasycznych elementów rozgrywki (strzelanie, skradanie, zbieractwo itp.) został odpowiednio opracowany. Uniknięto też największego grzechu podobnych gier, a więc przeładowania zawartością, która potrafi na dłuższą metę znużyć i stopniowo zabijać radość z prowadzenia rozgrywki. Jedynie co boli w Days Gone to do przesady długie przerwy pomiędzy poszczególnymi etapami zabawy (tzw. ekrany ładowania).
Gra jest sukcesem i jej kontynuacja jest w zasadzie pewna. Zanim jednak do niej dojdzie czekają nas kolejne atrakcje, gdyż do gry zaplanowano dodatkową (darmową) zawartość, która stawia przed Deacona St. Johnem dodatkowe wyzwania. Warto!
Grę dostarczył nam jej wydawca – Sony Interactive Entertainment
|